Jedno z ostrzy spotkanych ostatnio minotaurów przejechało mu po ramieniu. Powoli zaczął słabnąć. Ale już niedaleko... Wkrótce dotrze do oznaczonego na wysłużonej mapie celu... Castlevania jest jedną z najbardziej znanych serii na świecie. Przetoczyła się z wielkim hukiem przez większość rynków konsolowych, a ostatnio rządzi na GBA. Jest to już trzecia część na tą konsolkę. Ale czy najlepsza? Po rozczarowaniu ze strony Harmony of Dissonance można było spodziewać się wszystkiego. MIŁEGO ZŁE POCZĄTKI, CZYLI START I FABUŁA Ekranik tytułowy jest porządny ale i bez zbędnych fajerwerków. Po odpaleniu gierki i zobaczeniu dość skromnego ekranu powitalnego ujrzałem menu główne. Do wyboru dwie opcje: Game Start i Soul Trade. „Co znowu?” – pomyślałem – „Czy każda gra jest już skazana na tzw. Syndrom Pokemona (czyli wymiany przedmiotów)”. Naprawdę jest trochę inaczej, ale o tym później. Włączyłem główną opcję. I co ujrzały moje oczęta? Zamek Drakuli pojawia się „dziwnym trafem” w 2035 roku, czyli w tym samym miejscu w którym nasz główny bohater, Soma Cruz całkiem przypadkowo się znalazł. Oczywiście jest on ogniwem pradawnej legendy, posiada mistyczne moce i jako jedyny może powstrzymać naszego znajomego wampirka. Przepraszam autorów gry, ale co to ma być? Lepsze i inteligentniejsze fabuły mają chociażby ruskie konsolki z tetrisami (No, może przesadziłem, ale to nie zmienia faktu, że można by choć odrobinę wysilić dla graczy i wymyślić coś lepszego. Bierzcie przykład z Golden Suna, panowie z Konami). Po obejrzeniu tego wszystkiego dowiadujemy się jeszcze, że możemy absorbować dusze wrogów i używać ich mocy. W tym momencie akcja przechodzi już w nasze ręce. Sorry, gościu ale lekarz zabronił mi zabawy z dużymi siekierami. Mogę za to pobawić się w berka... Drzwi wejściowe do zamku stanęły otworem przed naszym bohaterem. Ostatni raz spojrzał się do tyłu, aby ujrzeć leżącą na ziemi przyjaciółkę. „Czas wyruszyć” – pomyślał. Istotnie, był to jedyny sposób powrotu do domu... INTERFEJS, CZYLI MODNE SŁÓWKO O WIELORAKIM ZNACZENIU Niewiele mamy zmian w stosunku do poprzednich części. Nadal animujemy jednego bohatera, nadal wymieniamy sobie wyposażenie i uczymy się specjalnych ruchów. Nadal zbieramy doświadczenie i kasę. Nowością jest tzw. Enemy Data, czyli encyklopedia pokonanych przeciwników. Dzięki niej dowiemy się ile dany wróg ma zdrowia, czyli po naszemu HP, a także jego wrażliwość na żywioły i to ile nam da exp’ów po jego pokonaniu. W poprzednich częściach mieliśmy do czynienia z magią w postaci kombinacji kart lub brakujących stron w księdze. Tym razem jest to zastąpione zbieraniem dusz. Otóż czasem po pokonaniu wroga absorbujemy jego duszę, zyskując przy tym jego moc. Dusze są podzielone na 3 kategorie: strzelające, które używamy wciskając górę + B; pomocnicze uruchamiane przyciskiem R i permanentne, czyli działające zawsze. Mankamentem jest to, że naraz możemy mieć włączona tylko jedną duszę danej kategorii. Ogólnie sterowanie jest identyczne do poprzednich wersji, więc nie trzeba się zbytnio przyzwyczajać. Nie wiem, czy wiesz, ale pali ci się głowa :PP Obrazy widziane oczyma Somy stały się rozmazane, a dźwięki docierały doń z niewielkim opóźnieniem. Jednak nie przeszkodziło mu to zbytnio w przedarciu się przez kolejną komnatę. Gdyby nie miał tu ważnej misji pewnie doceniłby kunszt wykonania wnętrza, lecz zostało ono zniszczone przez naszego bohatera w czasie walki... GRAFIKA I MUZYKA, CZYLI CO JEST GRANE DOKTORKU Dochodzimy do sedna gry, czyli walorów technicznych. Gra znowu nie wyciska siódmych potów z GBA, ani muzycznie ani graficznie. Ogólnie rzecz biorąc jest średnio, ale chyba nie trzeba więcej do gry – legendy. Czasem jednak da się zobaczyć jakiś wysiłek koderów. Oglądamy piękne tła (rzadko, ale co tam) i złożonych graficznie wrogów. Muzyczka przygrywa, ale ani nie grzeje, ani nie studzi. Po prostu buduje klimat, ale coś się chyba w tym temacie autorom nie udało. Zamiast tego lepiej włączyć sobie jakąś fajną muzę, która będzie nas motywować do siekania wrogów (coś w stylu „Hej ho, hej ho, do pracy by się szło” albo „Wznieś serce nad zło” :P). W sumie – jest fajnie, a mogło być dużo lepiej. GRYWALNOŚĆ, CZYLI TO CO TYGRYSY LUBIĄ NAJBARDZIEJ No więc, zacznijmy od poziomu trudności. Znowu zmalał ;(. Bossów można pokonać za pierwszym, czasem drugim razem. Gdyby technikę wykonania Aria of Sorrow połączyć z trudnością i miodnością Circle of the Moon, wyszłaby zapewne najfajniejsza gierka wszechczasów. Grywalności i żywotności dodaje omówione już zbieranie dusz (jest ich 112). Można je również wymieniać z innymi graczami przez Link Cable. Znowu mamy alternatywne zakończenia i ukryty obszar do zwiedzenia. Mamy również sklep, w którym możemy zaopatrywać się w różne rodzaje uzbrojenia. Mówiąc o uzbrojeniu, każdy oręż ma swoje wady i zalety, jak szybkość, moc, długość itd. Reasumując – grajcie bo warto!!! Na serwisie macie tą gierkę!!! Wędrówka zakończyła się. Bohater osiągnął swój cel. Jednak zło nie zostało pokonane. Nigdy nie będzie. Póki co możemy spać spokojnie. Nad naszymi głowami czuwa Soma Cruz. Lecz nikt nie wie, kiedy Drakula znów wyciągnie swe blade łapy po panowanie nad światem...
|