RECENZJA do gry Biker Mice From Mars (E) [!] |
||||
---|---|---|---|---|
|
||||
Była sobie kiedyś pewna kreskówka, która była żenująca pod niemal każdym względem. Opowiadała ona historię trzech myszy wielkości człowieka, chodzących na dwóch nogach, napakowanych jak kulturyści z kilkuletnim stażem, pochodzących z Marsa, jeżdżących na motorach, słuchających rock 'n' rolla i ratujących Chicago przed obrzydliwym (dosłownie) kosmitą chcącym przejąć kontrolą nad naszą planetą ku chwale swojej ojczyzny. Owa kreskówka nazywała się "Motomyszy z Marsa". Brzmi tandetnie, prawda? Konami pewnego razu postanowiło z sobie tylko wiadomych powodów wykonać adaptację tej żenady na Super Nintendo. I wiecie co? Wyszła z tego naprawdę porządna gra. Przede wszystkim Konami zadecydowało, że zamiast jakiejś mieszanki gatunków lub niezbyt udanej platformówki z Biker Mice From Mars uczynią wyścigówkę. To było dobre posunięcie. Drugim dobrym posunięciem była rezygnacja z tradycyjnego widoku zza pojazdu i przeniesienie całości w rzut izometryczny. Co oznacza to w praktyce, możecie zobaczyć na screenie - "kamera" umieszczona jest po skosie, dzięki czemu gracz może uniknąć "podziwiania" parszywie wyglądającej tekstury na całkowicie płaskim podłożu - takie właśnie ujęcia były na ogół minusem w przypadku wielu wyścigówek na SNES-a - po prostu rzadko kiedy wyglądało to przyzwoicie, a prawie nigdy dobrze. W przypadku grafiki Biker Mice From Mars ma nieco inny, na swoje szczeście znacznie mniejszy problem - kolorystykę. Barwy zastosowane w tłach są odrobine zbyt pastelowe, miejscami mogą zbytnio ze sobą kontrastować, czasem też są niezbyt dobrze dobrane, co da się zauważyć np. w trasach w mieście. Nie jest to duża wada, ba, wielu graczy może jej nie zauważyć, ale mi akurat wpadło to w oko, choć w rozgrywce nie przeszkadza to ani trochę. Owa pastelowość ma zresztą związek z tym, że utrzymano kreskówkowy charakter grafiki, dzięki czemu trasy nie wyglądają "sztywno", a bardziej kojarzą się z serialem (choć można to uznać i za minus, biorąc pod uwagę poziom kreskówki). Sam wyścig nie polega tylko na dobrym pokonaniu zakrętów - trzeba też uważać na broń przeciwników i samemu korzystać z własnej. Każdy z sześciu zawodników (trzy myszy, główny zły i jego dwaj pomagierzy) ma wyjątkowy dla swojego pojazdu, charakterystyczny specjal - a to podskok do góry, a to pocisk zmieniający przeciwnika w błoto itd. Podobnie sprawa ma się z parametrami pojazdów, które różnią się od siebie szybkością, przyspieszeniem i przyczepnością. Można je poprawić, kupując w sklepie lepszy silnik lub opony za pieniądze zarobione w wyścigach. System rozgrywek jest tradycyjny do bólu - na każdą rundę składa się pięć wyścigów; za każdy z nich przyznawana jest odpowiednia ilość punktów (w zależności od zajętego miejsca). Na zakończenie rundy punkty się podlicza i najlepsi trzej kierowcy przechodzą dalej, co jest o tyle zabawne, że postaci jest tylko sześć, zatem w następnej rundzie startuje ta sama stawka... no, chyba że gracz nie zdołał się doń zakwalifikować - wtedy do widzenia i game over. Wszystko to brzmi interesująco, problem pojawia się jednak przy wyborze pojazdów - jedni zawodnicy są lepsi od drugich; nie udało się autorom zbalansować braków odpowiednimi zaletami, toteż od początku widać, kim gra się łatwiej, a kim trudniej. Różnice nie są tak duże, tym bardziej że gra sama w sobie jest raczej łatwa i niewymagająca, niemniej boli odrobinę to, że trzeba wszystko wydawać na silniki, żeby nie zostawać z tyłu stawki (to tylko przykład, ale sporo mówiący). Na koniec pozostawiłem sobie dźwięk, który jest jak na Konami znośny, a jak na SNES-a całkiem porządny. Co prawda silnik pojazdu Limburgera (wolałbym się nie wdawać w etymologię tego imienia - naprawdę szkoda mojego i waszego czasu na katowanie się fabułą serialu) podczas jazdy wydaje odgłos, od którego po jakimś czasie zaczynają boleć uszy, ale nie ma w sumie na co narzekać, bo Biker Mice From Mars to jedna z niewielu gier, gdzie nie tylko zdecydowano się na naśladowanie gitar i cięższej muzyki, ale i pomysł ów zrealizowano zupełnie dobrze, dzięki czemu gracz po pięciu minutach obcowania z grą nie wyłączy dźwięku powstrzymując się jednocześnie od zwrócenia uprzednio zjedzonego posiłku prosto na pada. Niektóre melodie potrafią wręcz zapaść w pamięć na krótki czas, za co dźwiękowcom należą się gratulacje. W całym tym pozytywnym opisie powinno się jeszcze znaleźć miejsce na jeden nieprzyjemny zgrzyt. Już na samym początku konsola informuje nas napisem szerokości całego ekranu, iż w produkcji gry pomagał Snickers. W praktyce oznacza to tyle, że Konami zafundowało nachalną reklamę koncernowi, co objawia się tym, że każdy z bohaterów na obrazku go prezentującym trzyma w ręku Snickersa, podium dla zwycięzców rundy to platforma z wielkim napisem Snickers, a najlepszym power-upem jest... no, zgadnijcie co? Śmieszne jest to, że ów power-up można też kupić w sklepie - batonik kosztuje, bagatela, 2500 dolarów... Na gamefaqs.com jest kilka recenzji tej gry. Jedna z nich zaczyna się słowami (w moim tłumaczeniu) "tylko Konami mogło zrobić z beznadziejnej kreskówki świetną grę". Autor miał niemal całkowitą rację, chociaż Biker Mice From Mars ma kilka wad, jak choćby powtarzający się wystrój plansz, niewymagające trasy, przesadzone power-upy (taki zegarek może dać ci nawet 1/3 okrążenia przewagi), odrobinę za mała konkurencja ze strony przciwników i typowe zagranie Konami znane poniekąd z Contry 3, czyli "jeśli nie zagrasz na wysokim poziomie trudności, to nie zobaczysz całej gry i/lub normalnego zakończenia" (w tym przypadku zakończenie jest "już" na poziomie Normal). Jedna rysa na wypolerowanej powierzchni nie jest tak bardzo widoczna, ale jeśli zbierze się ich kilka w jednym miejscu, to wizerunek całości popsuć nie trudno. Tych rys w przypadku opisywanej przeze mnie gry nie jest jednak tak dużo i, choć są widoczne, raczej nie przeszkodzą graczom w spędzeniu co najmniej kilku przyjemnych godzin przy tym tytule. |
||||
|