RECENZJA do gry Sunset Riders (E) |
||||
---|---|---|---|---|
|
||||
Gdzieś na dzikim Zachodzie czterech jeźdźców z bronią przy pasie mknie ku horyzontowi pod niemalże czerwonym od zachodzącego słońca niebem. Cóż to? Czyżby Lucky Luke znalazł sobie kompanów podróży? Nie, to nie on, ale czwórka przyjaciół - Steve, Billy, Bob i Cormano zmierzają ku kolejnej przygodzie... co zapewne oznacza pogoń za kolejnym bandytą, za którego wyznaczona jest wysoka nagroda. Życie naszych bohaterów jest proste - od nagrody do nagrody, z przerwami na wstąpienie do saloonu w najbliższym miasteczku... Sunset Riders to platformówka będąca konwersją z automatów. O jakości konwersji nie będę mówił, bo wersji z salonów gier nie miałem okazji widzieć, mogę natomiast wypowiadać się o wersji SNES-owej, co niniejszym czynię. Na początku wybieramy jednego z czterech łowców nagród, co wiąże się też z wyborem broni - Steve i Billy posługują się rewolwerami, Bob i Cormano zaś strzelbami, a więc bronią potężniejszą i o większym rozrzucie. Potem jesteśmy jeszcze raczeni widokiem plakatu z zakazaną gębą pierwszego poszukiwanego przestępcy i zaczynamy grę. Sunset Riders skojarzyło mi się na początku z Contrą (w końcu za obie gry odpowiada Konami), chyba dlatego, że tutaj też wybijamy przeciwników na pęczki, jednakże, w przeciwieństwie do tamtej sławnej serii, tutaj mamy również do czynienia z autentycznym klimatem. Idąc przez małe miasteczko Dzikiego Zachodu i "zdejmując" kolejnych bandziorów czyhających na nasze życie naprawdę czujemy się jak w jakimś starym, dobrym westernie opowiadającym o jedynym sprawiedliwym stającym naprzeciw Tego Złego i jego bandy. Nie jest tego wrażenia w stanie zepsuć ani to, że na najniższym poziomie trudności (których jest, tak przy okazji mówiąc, trzy) pociski większości przeciwników poruszają się wolniej niż żółw na spacerze, ani brak jakiegokolwiek realizmu (no dajcie spokój, ilu my ich tam zabijamy, dwustu, trzystu, czterystu?). Po prostu gracz wraca do czasów młodości, kiedy ganiał po polu z kumplami i strzelał z jakiejś gałęzi imitującej rewolwer. Bardzo, ale to bardzo pomaga w tym sugestywna muzyka, niemal żywcem wyciągnięta z któregoś z filmów z Johnem Waynem. Melodie w kolejnych planszach są żywe, niejednostajne, wspaniale pasujące do całości. Jeszcze lepsze wrażenie sprawiają te przygrywające podczas walk z bossami - tu już można mówić niemal o majstersztyku. Nie są to żadne niesamowicie złożone kompozycje, które powalają swoimi zaskakującymi modernizmem połączeniami przeróżnych instrumentów itd. Gdzie tam, miejscami wręcz przeciwnie, ale ludzie odpowiedzialni za muzykę w Sunset Riders poszli w innym kierunku i zrobili dokładnie to, co powinni - dopasowali kompozycję do gry, a nie na odwrót i wyszło im to doskonale. Do tego dochodzą trzymające poziom dźwięki, wśród których prym wiodą kwestie wypowiadane przez bossów, a także (choć rzadziej) przez głównych bohaterów. Sam fakt, że w ogóle da się z nich coś zrozumieć, to w przypadku 16-bitowej konsoli plus, a takie teksty jak "It's time to pay" albo "Draw, pilgrim!" dają grze dodatkowego smaczku. Skoro jesteśmy już przy bossach... czym byłaby platformówka bez porządnych bossów? W Sunset Riders na pewno na ten element nie można narzekać - bossowie to kulminacja danej planszy, ba, sam złapałem się kilka razy na tym, że szedłem do przodu tylko po to, żeby zobaczyć, jak będzie wyglądało starcie z El Greco albo Chief Wigwamem. Dawno zresztą nie miałem tak wielkiej przyjemności, jaką było pokonanie tego drugiego na poziomie hard, a to już o czymś świadczy. Pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że grafika w Sunset Riders jest na wskroś automatowa. To się po prostu czuje. Właściwie jest to najsłabszy punkt gry - lokacje, owszem, wyglądają dobrze, ale nie można pozbyć się wrażenia, że mogłyby wyglądać lepiej. Całkiem sporo tu kolorów, może nawet zbyt dużo, a wygląd głównych bohaterów to, niestety, jakaś pomyłka - kto widział rewolwerowca ubranego w różowe ciuchy (Cormano)? Rozumiem, że to zabieg mający na celu ułatwienie odróżnienia jednego gracza od drugiego, ale można było to z pewnością zrobić w inny sposób. Jeszcze gorzej ma się sprawa z końmi (na których jedziemy w dwóch planszach) - ponieważ sprite'y wyglądają tak samo, graficy postanowili pobawić się paletą kolorów, jednak efekt woła o pomstę do nieba... tylko że da się na to przymknąć uwagę. Za pierwszym razem można się odrobinę skrzywić (kto widział różowego konia z zieloną grzywą, no kto?), ale potem przestaje to przeszkadzać, a jeszcze później w ogóle się już tego nie zauważa. Grywalność załatwia tu sprawę, zakrywając szczelnie wszelkie niedoróbki. Mamy do dyspozycji trzy poziomy trudności, niestety nie do końca dobrze wyważone. Przejście gry na najniższym poziomie nie sprawia po kilku godzinach większych problemów, zaś poziom najwyższy ma bardzo duże wahania - plansze są nadal łatwe, ale bossowie mogą na początku doprowadzić do białej gorączki, szczególnie ostatni, przy którym na ogół po prostu trzeba mieć szczęście. Nie ujmuje to jednak tak wiele z grywalności; może na dłuższą metę, po, dajmy na to, piątym ukończeniu gry, Sunset Riders może się znudzić, ale za pierwszym, drugim czy trzecim razem gracz nie powinien narzekać na brak atrakcji. Zresztą czemu tu się dziwić? W końcu za produkcją stoi Konami, które tym razem postanowiło nie pastwić się nad graczami absurdalnym poziomem trudności (patrz Contra 3), wykonując przy tym bardzo dobrą robotę. |
||||
|