RECENZJA do gry Resident Evil - Deadly Silence (E) [0391] |
||||
---|---|---|---|---|
|
||||
Witam po dłuższej przerwie! Wracam i obwieszczam wam, że znów mam zamiar zalać redakcję swoimi materiałami. Niech nie będzie to powrót syna marnotrawnego, bo szczerze przyznam, że odwiedzałem was często, powiedzmy raczej, że była to dość… długa przerwa i na ten czas zaszyłem się w swojej niszy nie wychylając głowy ze swojego domu! Nigdy nie byłem wielkim zwolennikiem gier na DS’a. Szukając teraz w swojej głowie gier, które mnie na nim zachwyciły to przychodzi mi tutaj na myśl jedynie Ultimate Mortal Kombat. Resident Evil Deadly Silence (podtytuł to jak nietrudno zgadnąć nawiązanie do nazwy konsoli na którą go wydano) dostał ode mnie dość spory kredyt zaufania. Zastanawiam się czy było warto poświęcić grze blisko trzy godziny, by przejść ją do końca. Ostatecznie nie jest to przecież nowy, niezależny tytuł a jedynie proste, wydawałoby się, przeniesienie gry liczącej sobie już sporo lat i pamiętającej jeszcze czasy pierwszego Playstation (w chwili wydania port ten ukazał się dziesięć lat po premierze pierwowzoru). Entuzjazm rósł w momencie wyświetlenia się ekranu tytułowego. Przywołało to na myśl stare dobre czasy i naprawdę nie było najmniejszej konieczności rozmyślania nad klawiszologią. Wszystko jest proste i intuicyjne, niemniej warto wejść w opcje choćby po to by zmienić kolor krwi z domyślnego zielonego na bardziej odpowiedni. Podyktowane jest to pewnie filozofią Nintendo gier „przyjaznej rodzinie”, o ile w ogóle w przypadku tego typu gry możemy użyć takowego stwierdzenia. Wybierając nową grę stanąłem przed wyborem trybu Klasycznym a Odrodzeniem (Rebirth). Jako zagorzały fan pierwszej części zmierzyłem się z klasykiem, chcąc porównać obie wersje z tym co zapamiętałem, jak i odświeżyć sobie pamięć przeżywając to wszystko raz jeszcze, tym razem na zdecydowanie mniejszym ekranie. Pierwowzór oferował nam prowadzenie jednego z dwóch bohaterów. Pięknej, aczkolwiek niepodobnej do oryginału, Jill Valentine (odpowiada za poziom łatwy) i - jakżeby inaczej - Chrisa Redfield’a (poziom hard), który nie przypomina w niczym napakowanego mięśniaka na sterydach znanego z kolejnych części. Są oni członkami oddziału S.T.A.R.S, który pojawił się w Raccoon City przy okazji dość ciekawych okoliczności, które przybliży nam filmik wprowadzający. Dalej uraczy nas małe dzieło przedstawiające postacie z jakimi spotkamy się podczas całej gry. Warto też dodać, że w kręceniu intra brali udział prawdziwi aktorzy, jednak ich poziom pozostawia zdecydowanie wiele do życzenia. Nie jest to poziom produkcji Hollywoodzkich, lecz raczej takie kino klasy B… C, D, E… Wchodzimy do domu i… naszym oczom ukazuje się CAST wszystkich bohaterów a w tle przygrywa muzyczka rodem z gier akcji czy lubianych i popularnych wówczas Power Rangersów psując cały dotychczasowy klimat jaki stworzył i zostawił po sobie filmik. Zdecydowana przesada i z całą pewnością minus dla twórców, że też nie wpadli oni na nakręcenie kinowej produkcji, oh wait! Na całe szczęście! Pierwszą zmianą jaka rzuca się w oczy to, co zrozumiałe, podzielenie ekranu. Górny wyświetlacz pokazuje nam mapę i broń jaką się posługujemy, dolny natomiast odpowiada za wyświetlanie wszystkiego co znane i lubiane z PSX, czyli najogólniej mówiąc jest to główny ekran gry! Wiadomo, że Resident nie był szczytem graficznych możliwości już podczas swojej premiery. Kanciaste i zmieniające się tekstury były czymś za co wielu pokochało tytuły wydawane na szaraka i nikt nie zwracał uwagi na niedoróbki i kulejące bryły. Muszę jednak przyznać, że pierwsze minuty z grą nie dowierzałem w to co widzę. Gra zdawała się być jeszcze brzydsza i mniej pod tym względem przystępna, dalsze filmiki też wyglądały tak jakby straciły na jakości. Wszystko to było zapewne wynikiem ograniczonego miejsca na nośniku i okrojonych możliwości konsoli. Trzeba jednak przyznać, że po chwili oczy przyzwyczają się do niedoskonałości i te szybko przestaną sprawiać nam jakikolwiek problem. Postać porusza się po kolorowych tłach na których umieszczono obiekty trójwymiarowe. Przenika się tutaj malowane tło z obiektami 3D, które możemy użyć. Romans technik ma swoje plusy i minusy, zdecydowanie pozwolił odciążyć tytuł z dużych mocy obliczeniowych, jednak z drugiej strony przez większość czasu doskonale wiemy z jakim obiektem możemy wdać się w interakcje a jaki jest tylko ozdobą i stanowi spójną część tła. Nasz bohater posiada też ograniczoną ilość miejsc w swoim ekwipunku, która wynosi nie mniej, nie więcej jak sześć. Przez co ciągle musimy głowić się i ważyć, czy dany przedmiot będzie nam w tej chwili potrzebny, czy jednak lepiej będzie jeśli sięgniemy do niego później i wrzucimy go do skrzyni. Istnieją, podobnie jak w pierwowzorze do którego gry tej nie sposób nie porównywać, elementy mające zaskoczyć gracza i przestraszyć go a następnie wymusić na nim szybką reakcję. Mówię tutaj o zombie wyskakujących z szafy czy innych smaczkach czających się za oknem, choć i w tym wypadku statyczna kamera potrafi się z nami zabawić i zasiać ziarno niepewności w nadwątlonym już sercu gracza, które ledwo bije. Dźwięki i muzyka… tutaj nie mam w zasadzie do czego się przyczepić! Wszystko jest na swoim miejscu. Potwory wydają z siebie niepokojące odgłosy pokroju pomruków i jęków i skomlenia. Brzmią do złudzenia, nie… są IDENTYCZNE jak w wersji konsolowej podobnie głosy postaci, nie można im niczego zarzucić, choć brzmią lepiej i wydają się być bardziej dopasowane do wirtualnej postaci. Nigdy nie umiałem wyobrazić sobie Jill czy Chrisa z takim głosem, przynajmniej w ustach aktorów występujących w przerywnikach filmowych. Wirtualne odpowiedniki natomiast, to już całkiem inna bajka i dubbingujący wydają się do nich pasować. Dla bardziej wymagających zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że nie są drażniące. Pozostańmy jeszcze na chwilę przy muzyce! Jest ona zależna od tego co w danej chwili dzieje się na ekranie. Kiedy eksplorujemy opuszczoną willę ciągnie się ona zawodząc smętnie i przyprawiając nas o gęsią skórkę, lecz gdy coś nas zaatakuje zmienia się w bardziej dynamiczną i nastawioną na akcję. Bywa to przydatne, zwłaszcza w momentach, kiedy to nieszczęśliwe ujęcie kamery (niefortunne jej ulokowanie) utrudnia nam oszacowanie czy nie idzie w naszym kierunku jakiś umarlak. Mimo wszystko polecam tą grę. Jest to przeniesiony z Playstation tytuł, który świetnie sprawdzi się na ulicy, czy w poczekalni u lekarza. Czym może zachęcić starych wyjadaczy? Przede wszystkim swoją mobilnością, która jest tutaj głównym atutem opowiadającym się za tym tytułem. Nie muszę tutaj nikogo bronić, bo gra w zasadzie broni się sama. Nie należy też negować jej za to, że jest odświeżeniem wersji sprzed dziesięciu lat. Owszem, dla niektórych może być to gwóźdź do trumny tego tytułu, jednak przecież zombie to ostatnio temat dość popularny i nie widzę wielu przeszkód, żeby odbierać temu tytułowi korony pierwszeństwa jako jedna z najbardziej udanych gier na małą, niepozorną i zwyczajnie odstającą już wówczas od reszty (niestety w tyle) konsolkę. |
||||
|