RECENZJA do gry Urban Champion (JU) |
||||
---|---|---|---|---|
|
||||
Japończyk Fusajiro Yamauchi w XIX wieku założył małą firmę Nintendo Koppai, która na początku zajmowała się sprzedażą kart do gry w Hanafuda. Z czasem biznes prócz produkcji zabawek przerzucił się na różnego typu inwestycje, które następnie splajtowały w latach siedemdziesiątych. Zagrożona też była pozycja na wspomnianym wcześniej rynku zabawek z powodu rosnącej konkurencji. Przy tej niekorzystnej sytuacji, prezes firmy – Hiroshi Yamauchi postanowił skupić się nad produkcją i sprzedażą gier video. Po kilku latach niewielkich sukcesów, firma zaprezentowała Donkey Konga, Mario Bros oraz później konsolę Nintendo Entertainment System. Wydawano w tym czasie również inne gry, które zapisały się w historii. Najbardziej intensywnym rokiem jest 1984, kiedy to wypuszczono na rynek takie tytuły jak: Hogan’s Alley, Excitebike, Tennis, Urban Champion. W recenzji opiszę ten ostatni tytuł. Gra z gatunku jest bijatyką. W Polsce była dobrze znana za sprawą kultowej składanki 168 in 1, na której ten tytuł, ekskluzywnie się znajdował. Po włączeniu gry ukaże nam się menu główne z dwoma opcjami rozgrywki: przeciwko komputerowi oraz przeciwko drugiemu graczowi. Zaczniemy najpierw od gry dla jednej osoby. Tutaj raczej nikt się nie zdziwi widząc brak fabuły. We wczesnych latach osiemdziesiątych nie przywiązywano do niej szerszej uwagi. Co krzywdziło graczy. Urban Champion oczywiście nie jest wyjątkiem. Nie wiemy jak się nazywa nasz bohater, którym sterujemy i dlaczego robi to co robi, czyli bije ludzi. Zaczynamy od razu po wciśnięciu przycisku Start. Naszym głównym i jedynym celem jest pobicie jak największej liczby przeciwników. Są oni nasyłani pojedynczo, gdzie każdemu jest przypisana jedna runda. Rozpoczynamy zatem od pierwszej rundy i wyznacznikiem sukcesywnego grania jest dojście jak najwyżej. Główną granicą jest 99 wygranych starć. Niestety gracz nie zostanie uhonorowany żadnym tekstem z gratulacjami. Po długiej, męczącej i przede wszystkim nudnej rozgrywce, licznik przestaje nabijać kolejne rundy, co sprawia że gra nie ma końca. Dojście do tego poziomu oczywiście nie jest łatwe. Z każdym nowym przeciwnikiem poziom trudności wzrasta. W mojej ocenie, rozgrywka zaczyna być męcząca od pięćdziesiątego poziomu - czyli od połowy. Gracz, który poświęca czas na jakąś grę, ma na celu między innymi chęć zobaczenia tego co jest na końcu. W Urban Champion tym „końcem” jest zapętlenie, co bardzo negatywnie wpływa na całokształt. Oczywiście wiem o tym, że w tamtych czasach zapętlonych gier było dużo i nikomu to nie przeszkadzało. Tutaj jednak jest dużo więcej monotonii i wygórowanej trudności, więc moim zdaniem gracz zasłużył sobie przynajmniej na tekst końcowy po 99 rundzie. Urban Champion jest grą starej daty. W tamtym okresie bijatyki były dopiero w fazie tworzenia, dlatego jest ona tak specyficzna. Celem jest zepchnięcie przeciwnika z chodnika za pomocą pięści. W razie niepowodzenia, gracz posiada trzy próby rewanżu. Niestety jedyną naszą formą ataku jest wyprowadzenie ciosu wcześniej wspomnianą pięścią. Nie znajdziemy żadnej broni albo innych użytecznych przedmiotów do pokonania oponenta. Nawet nie możemy wykonać kombosów czy super tricków. Oprych, którym sterujemy umie wyprowadzić cztery ciosy. Klawiszem A wykonujemy słabszy cios, a klawiszem B bardziej mocny i efektywny. Różnią się one szybkością, co z kolei wpływa na częstość obrony. By zmylić rywala, możemy stosować górne lub dolne uderzenia, czyli odpowiednio w twarz i brzuch. Po trafieniu przesuwamy się do przodu by ostatecznie zepchnąć przeciwnika z chodnika. Czynność powtarzamy dwa razy, aż do momentu gdy przeciwnik wpadnie do otwartej studzienki. Pokazuje nam się wtedy znaczek, że wygraliśmy trzy walki. Przykładowo na początku jest to rękawica bokserska. Czynność ta się powtarza do momentu gdy wygramy osiemnastą walkę. Wtedy rząd rękawic zamienia się w jedną zieloną flagę itd. W sumie to nie wiem do czego ma służyć takie oznaczenie skoro mamy licznik rund. Ta opcja jest usunięta przy rozgrywce dla dwóch graczy, gdzie każdy ma tylko trzy próby by wygrać. W trakcie przechodzenia kolejnych poziomów i zbierania śmiesznych znaczków, pojawiają się dwa czynniki, które podwyższają nam poziom trudności. Mam namyśli spadające doniczki i patrolującą policję. To chyba dwie takie najbardziej charakterystyczne obrazki tej gry obok. Ciekawym atutem gry jest mechanizm walki z komputerem. Wykonuje on losowe a potem najbardziej korzystne ciosy. Ściślej pisząc – nie walczy ustalonymi sekwencjami. Oczywiście gra nie jest pod tym względem wyjątkiem, ale niektórym młodszym produkcjom tej zasadniczej cechy brakuje. Na ostatku charakterystyki bijatyki zostawiłem sobie opis liczników siły i czasu. Mają one odpowiednio wartości: 200 i 99. Siła jest tutaj takim poziomem HP, którego nie ma w grze. Gdy jej zabraknie, to gracz po prostu traci mocniejszy cios. Gorzej jest jak czas się skończy. Wtedy przejeżdżająca co jakiś czas policja zgarnia tą osobę, która w danym momencie przegrywa. W przypadku naszej wygranej, liczniki wracają z każdą rundą do wartości maksymalnych. Wykonanie tła do gry jest okrojone i monotonne. To było konieczne ze względu na nieskończoność rund. Jak wiadomo znajdujemy się w mieście. Wszystkie budynki to kwadratowe kloce z kilkoma oknami i szyldami typu: barber shop, book store, discount shop, snack bar. Dla dodania jeszcze większej powtarzalności, twórcy zrobili jeden model osoby, przy którym zmieniono tylko kolory. Jak wiadomo, pierwszy gracz jest niebieski a drugi (lub komputer) jest zielony. Ta gra jest strasznie szablonowa jak większość gier z tamtych lat. Do sterowania nie mam żadnych zastrzeżeń. Blok jak i ciosy są banalnie proste do wykonania. Każdy kto nawet nie grał wcześniej w Urban Champion powinien szybko się zorientować jak należy bić. Porównując grafikę Urban Championa do tych z gier lat dziewięćdziesiątych, to sprawa wygląda jasno. Jest bardzo słabo. Jednak jak zwykle trzeba spojrzeć na rok produkcji. Uważam, że w czasach premiery, gra posiadała naprawdę solidną szatę graficzną. Kolory są odpowiednio stonowane. Dominuje odcień niebieski, który jest bardzo przyjemny. Animacja nie jest sztywna, ale również nie wprawia w zachwyt. Dobrze jest też wykonana szczegółowość pewnych obiektów jak: latarnie czy radiowóz. Podoba mi się muzyka w tej grze, ale tylko w pewnych momentach – kiedy jest żywa. Oddaje wtedy taki fajny klimat miasta. Jej techniczna jakość jest ostra i miła w odsłuchu. Zupełnie odwrotnie jest podczas samej walki. Muzyka nagle zmienia się na przytłumioną i nudną. To po prostu taki lekki szum by nie było zbyt cicho podczas grania – tragedia. Inne dźwięki wydawane na przykład przez radiowóz czy uderzenie, to standard wykonania w grach Nintendo z lat osiemdziesiątych. Podobne FX możemy usłyszeć w tytułach podanych u góry. Urban Champion definitywnie nie jest klasyką, w którą każdy powinien zagrać. Jest to bijatyka ekstremalnie nudna i co gorsza, nie ma końca. Są o wiele ciekawsze tytuły na konsolę NES. W tą grę polecam włączyć raz na długi czas. Inaczej kompletnie można się do niej zrazić. Jest beznadziejna, ale jak zwykle trzeba pamiętać o roku produkcji. Dla wielu graczy to nie ma znaczenia, więc z góry odradzam by przechowywać grę na swoim dysku. Polecam ją za to ludziom, którzy chcą przenieść się w czasie do lat dzieciństwa, kiedy to składanka 168 in 1 była na topie. |
||||
|