RECENZJA do gry Wrath of the Black Manta (U) |
||||
---|---|---|---|---|
|
||||
Taito, japoński producent jest nam dobrze znany z produkcji gier zręcznościowych i platformowych. Jednak wiadomo co firma robiła wcześniej? Może niektórzy się zdziwią, że taka sława zaczynała od produkcji... szaf grających. To było na szczęście we wczesnych latach sześćdziesiątych. Na początku lat siedemdziesiątych firma przeniosła się na rynek gier. Firma się nie patyczkowała. Ostro brała się do roboty w każdym roku wydając po kilka a czasami kilkadziesiąt gier na rok! To teraz trochę tłumaczy, dlaczego tyle staroci zostało przez tego producenta wydanych. Do głośnych tytułów możemy zaliczyć: Western Gun (1975), Space Invaders (1978), Galaxy Wars (1979), Elevator Action (1983), 10-Yard Fight (1984), Arkanoid (1986) itd. Do dzisiaj Taito ma się dobrze i sprzedaje swoje produkty. Teraz jednak chciałbym się skoncentrować tylko na jednej produkcji. Gra nazywa się "Warth of The Black Manta". Jest to amerykańska wersja popularnej japońskiej gry "Ninja Cop Saizou". W USA Black Manta w sklepach pojawiła się w 1990 roku. To niesamowite jak dobrze się ta gra przyjęła w Ameryce. Powodem może być fascynacja dalekowschodnimi walkami i ninja. Filmy tam robią swoje. Najwięcej szumu było przy produkcjach z Jean’em Claude’em Van Damme’em. Początki lat dziewięćdziesiątych były jego latami najlepszymi. Był wtedy na topie dzięki jego sztucznym filmom akcji (jak na przykład „Kickboxer”). To było jasne, że w świecie gier tego typu gry będą szły jak ciepłe bułeczki w Stanach Zjednoczonych. Do dziś można jeszcze znaleźć strony poświęcone właśnie "Wrath of The Black Manta". Gra zaczyna się tym, że w Nowym Yorku w tajemniczy sposób zaczęły znikać dzieci. Rodzice spekulują, że może tu chodzić o masowe porwania. FBI temu zaprzecza. Mimo uspokajania przez federalnych, wielki mistrz nasyła swojego najlepszego ucznia Black Mantę, by uratował dzieci. Prosto i żałośnie. Tak bym nazwał tą historyjkę. Jeszcze gdy zobaczymy złości i zdziwienia bossa mafii (podczas gry), to aż chce się płakać! To jest fabuła na typowy plastikowy film akcji o ninja. Amerykanie uwielbiają takie rzeczy. Ja za to nie. Jestem wybredny co do opowiadań w grach. Ta akurat mnie rozśmieszyła i uważam, że jest do kitu. Jednak to nie zwalnia was od tego by w grę zagrać. Przejdźmy do analizy. Nasz ninja będzie się przemieszczał w różne zakątki świata, ale to nie znaczy, że będzie wiele plansz. Jest ich dokładnie pięć. Przy pierwszym wrażeniu można odczuć, że to bijatyka chodzona. Z czasem zauważamy, że to jest jedynie platformówka wyglądająca tylko pozornie na mordobicie. Nasz bohater nie użyje w żadnym wypadku pięści czy nogi - on zawsze będzie rzucał gwiazdkami. Przeciwnicy za to nie mają dużo życia. Trafi się ich byle gdzie jedną czy dwiema gwiazdkami.. i giną. Przy dłuższej grze robi się to powoli nudne. Przeciwnicy niczym szczególnym się nie różnią od siebie. Strzelają do Ciebie co jakiś czas i stoją głupio w miejscu. Gdy do nich podejdziesz, przybliżą się, a Ty ich zabijasz. Powtarzasz tą czynność aż do bossa na danym poziomie (którego zaraz omówimy). Czasami jednak zdarzają się inni przeciwnicy. Są to znikający ninja. Ogólnie mówiąc są śmieszni i raczej nie poprawią mojego zdania na temat wrogów. Oni są po prostu do niczego. Bardziej nudzą i męczą swoim istnieniem niż wzbudzać w nas emocje. Dobrze, że sprawę poprawiają fajne tajemnice, które można spotkać w każdej planszy. Są one ukryte przeważnie w ścianach, w które trzeba strzelić. To pokoje lub place, na których możemy znaleźć atrakcyjne lub ważne rzeczy. O sekretach dowiadujemy się głównie od zakładników lub z listów. Uwięzione dzieci możemy znaleźć w napotkanych pomieszczeniach czy budynkach, w których są bandziory. Czasami się zdarzy, że w takim pomieszczeniu nie znajduje się nic. Tak więc do czego stworzono takie miejsca? Odpowiedź jest bardzo śmieszna. By uzupełnić sobie poziom życia. Dziwne? Gdy tam wejdziemy i poradzimy sobie z delikwentami w środku, gra dodaje nam kilka kresek życia. By było jeszcze śmieszniej, to można tam wrócić i dopełnić sobie do końca HP. Takie coś nie powinno być uznane. Gra staje się jeszcze łatwiejsza niż była. Co chwilę mamy do dyspozycji takie pomieszczenia. Po prostu nie da się przegrać! Tylko niedoświadczony, żądny rozrób dzieciak może przegrać. Ale gdy już dojdziemy do tego naszego bossa sprawa nie jest taka oczywista. Ku naszemu zdumieniu ma większą ilość życia niż jego mizerni poprzednicy z planszy. Ma także swoje chwyty. Może mieć tylko słaby punkt itp. itd. Jednak to nie znaczy, że jest trudny. Wystarczy tylko trochę użyć własnych możliwości. Nasz bohater posiada różne zdolności na przykład: znikania, utworzenia klonu, wypuszczenie fali uderzeniowej, ognistych kul i tak bez końca. W tym wypadku boss również nie powinien stanowić większego problemu. Jego ograniczone moce skoncentrowane głównie na jednym śmiesznym ataku (zazwyczaj jest to po prostu strzał taki sam jaki wykonuje rywal podczas przechodzenia planszy). Ja sam przechodząc całą grę poświęciłem na nią niewiele czasu. Jest bardzo łatwa i żałosna. To jest moja ocena ogólna gry. Grafika została zrobiona na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, nie ma więc żadnych wielkich rewelacji. Szata graficzna nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Nie jest starannie wykończona, nie widać również tej intensywności barw i jaskrawości, ale mimo to mogło być gorzej. Zachowano jakieś standardy przy jej tworzeniu. Widać to na przykład przy wszelkiego rodzaju dialogach. To przynajmniej nie pozwala mi ocenić grafiki gorzej od 5. Muzyka mnie bardzo zaskoczyła. W japońskiej wersji była lepszej jakości dźwięku i dobrze skomponowana. W amerykańskiej natomiast jest to wszystko zaniżone. Barwa i kompozycje są takie sobie - nic rewelacyjnego. W żadnym wypadku nie przekłada się to na klimat gry. Z muzyki miłej i trafnej dla ucha zamieniono na taką, którą trudno słuchać. Proszę jednak nie myśleć, że jest beznadziejnie i postawię jej ocenę 1. Z drugiej strony nie jest z nią za dobrze i myślę, że 3 powinno starczyć. |
||||
|